Rigatoni tirolesi - od tego wszystko się zaczęło

Żeby opowiedzieć jakąkolwiek historię, trzeba zacząć od początku.  
Jak i mnóstwo par na pierwszej randce poszliśmy do restauracji (zupełnie nie włoskiej). Nie znałam tego miejsca, choć byłam częstszym bywalcem restauracji niż mój narzeczony (takie czasy… faceci gotują a kobiety chodzą po knajpach). Byłam pozytywnie zaskoczona wyborem miejsca, jedzeniem które zasugerował mi Piotrek i oczywiście naszą rozmową. Krótko mówiąc atmosfera była magiczna, randka się udała a ta restauracja jest do tej pory naszym ulubionym miejscem, które odwiedzamy zamawiając wciąż to samo. Bo smak przywołuje wspomnienia i o tym będzie ta historia. 
Następnie Piotruś zaprosił mnie na kolacje którą zamierzał przygotować sam. Danie które wybrał miało być, jak pewnie sam wam się przyzna,  jego "samograjem". Był pewien że mnie nim oczaruje. I miął racje. Piliśmy czerwone wytrawne wino, rozmawialiśmy, kiedy  w międzyczasie  poczułam fantastyczny zapach płynący z kuchni. Miałam nadzieję, że ma talerzu będzie równie obiecująco. 
Rigatoni tirolesi nie kazało na siebie zbyt długo czekać. Nazwy tej nie mogłam zapamiętać jeszcze długo ale smak... nie sposób go zapomnieć. Pokochałam te kluski całą sobą. Wysmażony na chrupiąco boczek, delikatny śmietanowy sos, z zadziorną ostrawą nutą, parmezan i prażona  cebulka, dodawana w trakcie jedzenia… Tak zaczęła się między nami historia uwodzenia włoską kuchnią. Dzisiaj dzielimy się z wami naszymi najlepszymi przepisami z którymi,  mamy nadzieję, będą wiązać się równie dobre wspomnienia. 


To może teraz krótko z mojej strony…
Kuchnią włoską interesowałem się troszkę wcześniej zanim poznałem moją narzeczoną. Wspólnie z dobrym znajomym ( który większość swojego życia mieszkał we Włoszech) wieczorami próbowałem przyrządzać włoskie potrawy pod jego okiem  - choć sam miał raczej praktykę w smakowaniu kuchni włoskiej, niż jej przygotowaniu. To tak tytułem wstępu…

Przez żołądek do serca… Tak pomyślałem zapraszając Alcię na randkę nr2  - tym razem chcąc przygotować kolację samemu. Nie mogłem zaryzykować przygotowania „mega” wyrafinowanej potrawy ( choć może większość na moim miejscu podjęłaby wyzwanie). Z natury jestem… jak to wiele osób mówi  - asekurantem… ja wolę nazywać to ostrożnością… choć nie ukrywam wyznaję zasadę Nikiego Laudy  - 90% bezpieczeństwa 10% ryzyka.
Ale tu kuchnia włoska w dużej mierze się broni. U podstaw jej filozofii w moim mniemaniu leży piękno aromatu, cudowny smak, prostota składników ale jednocześnie  nieskończona możliwość ich  kombinacji.
Rigatoni tirolesi takie właśnie z natury są. Proste, smaczne, z doskonałym zapachem który już na etapie przygotowania zaostrzą w nas apetyt.
Wybierając je wiedziałem, że nie może, jak to często się mówi „ pójść coś nie tak”.
Nie poszło. Widziałem to w jej oczach z kolejnym kęsem. Te fantastyczne grube prążkowane rurki zatopione w śmietanowym sosie, z kawałkami dobrze wysmażonego boczku, finalnie udekorowane parmezanem  i prażoną cebulką… każdy ich kęs uwierzcie mi jest pragnieniem o kolejny…
I ja postaram się byście poczuli to co my… byście zadowolili siebie i bliskich tym daniem. Obiecuję, iż was nie zawiedziemy… tak jak ja nie zawiodłem oczekiwania mojej narzeczonej po pierwszej randce.
Spróbujecie przyrządzić samemu… dając w to serce osiągniecie nieprzeciętny wynik..
Tylko pamiętajcie… to co odpowiadam mojej Alci gdy głodna pyta często „ długo jeszcze?”… kuchnia wymaga czasu, cierpliwości ale przede wszystkim uczucia…
Dziś już późno i literki delikatnie uciekają po klawiaturze…
Jutro otrzymacie pierwszy przepis na moje ( a mam nadzieję i wasze) pierwsze włoskie kulinarne uniesienie…
Dobranoc…

Smacznych snów.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pappardelle z polędwicą wołową

Spaghetti z boczkiem, salsą truflową i mascarpone

Pappardelle w śmietankowym sosie z kurkami i boczkiem